Nigdy nie miałem poczucia, że świadomie chcę kogoś skrzywdzić lub że go ranię. Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, czy ktoś tak myśli, czy nie. Ale teraz wiem, że najbardziej zraniłam siebie.
Tym trudniej było mi zaakceptować tę „fazę przebudzenia świadomości”. Na szczęście już ten krok przeszedłem pomyślnie (?! przyp. red.), zdając sobie sprawę, że zbyt wyraźnie mam swój czynny udział w bólu duszy i serca.
Wiele razy zastanawiam się, co takiego złego zrobiłam w życiu. Jakie złe i niefortunne decyzje podjąłem. Jakie słowa powiedział, że muszę tak cierpieć? Jestem już dorosły i wiem, że z tymi uczuciami można godnie i satysfakcjonująco żyć. Ale… one też tam są niewinne ofiary takie działania, decyzje, podjęte środki kryzysowe czy wypowiedziane słowa – nasze dzieci.
To ci niewinni ludzie, bez upiększeń, racjonalizacji i innych pseudo-dorosłych uczuć przeżywają swoją obecność w pełni, emocjonalnie i czysto emocjonalnie i emocjonalnie zgodnie z bieżącymi wydarzeniami wokół nich. Właśnie z tego powodu i jednocześnie z tego powodu ból ten jest nieprzyjemnie dokuczliwy iw regularnych odstępach czasu penetruje mi on bezpośrednio pod skórę. Po co? Żeby znów to sobie uświadomić, poczuć i znowu i znowu prawie mnie zniszczyć, dręczyć, obwiniać i bić słowami – gdzie popełniłem błąd? Czy nie jestem jedyną ofiarą? Sprawca, agresor, sprawca bólu i cierpienia dla siebie, swoich bliskich i bliskich? Czy moja świta, moja najbliższa rodzina i społeczeństwo jako takie nie ponoszą swojej zasadniczej części odpowiedzialności za moje pyrrusowe zwycięstwo?
Czy naprawdę warto było osiągnąć to pyrrusowe zwycięstwo, nawet kosztem dorastania naszego dziecka bez obecności ojca? Że na duszy dziecka może pozostać bolesny ślad przeszłości z okresu rozpadu związku jego biologicznych rodziców? Czym miało być ostateczne zwycięstwo? Często zastanawiam się, czy te wzniosłe ideały wolności, dla których walczyłem i poświęciłem swój komfort, stabilność finansową, zdrowie i ten krótki czas na ziemi, były naprawdę, naprawdę tego warte…
Dziś wiem, że było warto. Podatek był wysoki, może zbyt wysoki, abym mógł go zaakceptować w tym momencie mojego życia. Może tak po prostu miało być, inaczej bym się poddała na starcie i przestała istnieć. Bycie sobą, osobowość na swój sposób, kochanie siebie, życie i zdolność do dosłownego poświęcenia wszystkiego, co jest dla mnie najcenniejsze – wolności i miłości, która się z nią wiąże. Wolność ludzkiego ducha, serca i umysłu, z której wypływa miłość do siebie i do innych.
Jest to dokładnie ten rodzaj wolności, w najszerszym cnotliwym znaczeniu tego słowa, którego wszyscy tak pragniemy, ale tak bardzo się boimy.. Z jednej strony poczucie wolności, którego chcielibyśmy doświadczyć. Z drugiej strony nie jesteśmy gotowi zaakceptować w naszym życiu nieodłącznej drugiej strony medalu, z którą wiąże się wolność – odpowiedzialności i zdolności ponoszenia nierozerwalnie ze sobą powiązanych konsekwencji.
Tylko samo życie mi powie, czy ta moneta ma wartość, jaką przypisywały jej całe pokolenia myślicieli, filozofów i innych osobowości ludzkiego ducha. Życie jest krawędzią tej monety i życiem na krawędzi, nawet milimetra w jedną lub drugą stronę, ale życiem przeżywanym w wysiłku pozostania w tym niezwykle zrównoważonym, niebezpiecznie wrażliwym i chwiejnym dotknięciu krawędzi pokoju z rzeczywistość, to właściwie JA. Życie jest miłością, a miłość jest wolnością. Wolność w miłości i miłość w wolności czynią nas wolnymi.
Dziękuję życiu za to doświadczenie!
PS: trauma w tym przypadku nie jest powodem do rozpamiętywania przeszłości, ale ostrzegawczym palcem, że naruszyłam własną kruchą równowagę życiową, kiedy trzeba wrócić do siebie.
„Amatorski ewangelista popkultury. Gracz. Student przyjazny hipsterom. Adwokat kawy. Znawca Twittera. Odkrywca totalny”.